sobota, 3 września 2016
W ramach wstępu link o co w tym chodzi...
Pytanie na dziś: "Twoje ulubione uniwersum?"
Pytanie z tych podchwytliwych, niby w domyśle wisi "że do ludków" ale cholera wie. Mógłbym napisać o uniwersum bajek Andersena, opowieści Grimmów czy fantastycznych i podróżniczych powieściach Juliusza Verne. Na tym się wychowałem z tego odrosłem i to siedziało we mnie nastrajając łepetynę na odbiór rzeczywistości w trochę inny niż u kumpli sposób.
Rok 1979 kino Relax film w panoramie, stereo i kolorze, StarWars czy jakoś tak... Zaliczyłem podczas seansu ze trzy zawały, czegoś takiego nikt nigdy wcześniej nie widział, byłem królem podwórka bo film był od 12 lat a my mieliśmy 7-8, a ja już widziałem! Byłem X-wingiem i Hanem Solo zanim reszta wylazła z piaskownicy, gdzie tradycyjnie bawiła się w Klossa, Gestapo, Czterech Pancernych i kapslowy Wyścig Pokoju. Moje panowanie, niestety, skończyło się po wakacjach gdy film trafił do naszego osiedlowego kina. W każdym razie przez lata, długie lata nie było niczego lepszego w polu widzenia. Imperium Kontratakuje i Powrót Jedi ukazujące się co parę lat podkręcały tylko atmosferę. W zasadzie to mógłbym tu zakończyć gdyby nie to że pojawił się Tolkien i jego Śródziemie. Nie jestem wstanie powiedzieć gdzie i skąd się dowiedziałem, na pewno gdzieś na początku był opis komputerowego Hobbita w Bajtku i wzmianka w jakimś telewizyjnym programie o fantastyce. Książkę z pracowniczej biblioteki dostarczyła mi szanowna Rodzicielka. Zacząłem czytać po jej powrocie z pracy, nie wiem może to była 15 może 16sta, w każdym razie piątek bo jechaliśmy na działkę. Skończyłem nad ranem, a potem zacząłem jeszcze raz i skończyłem wieczorem. Padłem, wstałem i przeczytałem po raz trzeci, już we fragmentach, na wyrywki i po kawałku. Chciałem być Hobbitem albo Krasnoludem na pewno nigdy Gandalfem, on miał za dużo do roboty! Vader czy nawet Ben Kenobi przy Gandalfie to były już jakieś neptki! Przez następne lata chłonąłem fantasy i SF ile się dało, skąd się dało, a było tego "tyle co na lekarstwo" znaczy niewiele... Na Władcę Pierścieni były zapisy w bibliotece na pół roku do przodu, do tego książki były mocno pokiereszowane, brakowało obszernych fragmentów. Długo później okazało sie, że to sprawka mojego dobrego kumpla. Drań zapisał się do chyba wszystkich bibliotek w mieście, wypożyczał Władcę i wycinał z niego zeszyty! Cwaniak zebrał w ten sposób z pół tomu i wszystkie mapy z dodatkami. Dzięki niemu nie wiedziałem jak, jeszcze nie Drużyna, dotarła do Rivendell. Po latach gdy w końcu, pojawiło się nowe wydanie tzw kieszonkowe mogłem na spokojnie odjechać do świata Elfów. Wszystko co wiedziałem o fantasy przekuliśmy z kumplami w generyczny setting do RPG`a opartego luźno na strzępkach tego co Ciesielski przekazywał w Magazynie Razem. Nie miał nazwy, nie miał nawet mapy, wiedzieliśmy że gdzieś tam w Dziczy jest Samotna Góra a pod nią Smok. Przygody były jakimś szalonym miksem, jak to się dziś modnie nazywa sandboxa i Wielkiej Improwizacji prowadzącego. Dobry czas, dobrana ekipa, fenomenalna zabawa. Z czasem na granicy postrzegania zaczęły się pojawiać wieści o Warhammerze, że mroczny, że Orkowie jak u Tolkiena, że Rycerze Chaosu. Mało było wiadomo, ale pobudzało wyobraźnie i ochotę by odkryć te nowe terytoria. Rok 1990 Nowa Fantatyka nr 95, przynosi "Geheimnisnacht" i świat się zmienia, Warhammer trafia pod strzechy. Z czasem się okazuje, że Stary Świat to tylko kawałek czegoś większego, że jest Osnowa, że panteon Mrocznych Bogów mataczy i miesza ludziom w losach, że jest M41 z zawieszonym pomiędzy życiem a śmiercią zamkniętym w Tronie truchle nie umarłego Imperatora, że Space Marines go bronią przed xenos, że Eldarowie, że Slaanowie, że Squaty... gdzieś tam jest moje miejsce.
Labels: wspominki, wyzwanie 30 dniowe
Zaraz tam klonami. Myślę że pewne czasy wychowały określony typ maniaków. ;)